Dołączył: 04 Paź 2007
Posty: 10 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: zamieszkuję na Wyspie :-)
|
|
Wysłany: Pią 10:31, 09 Lis 2007 Temat postu: Finno |
|
|
Uratowani z "Finno"
- Mieliśmy wiele, bardzo wiele szczęścia - mówi po latach kapitan Andrzej Szulc. - Gdyby pomoc nie nadeszła tak szybko i nie była tak profesjonalna, to poszlibyśmy na dno i dziś nie byłoby tej rozmowy.
Niewielki frachtowiec "Finno" z 6-osobową polską załogą zaczął tonąć u wybrzeży Norwegii. Było to 18 lutego 1997 roku, w dziesięć dni po tym, jak w tamtym rejonie zatonął masowiec "Leros Strength". Nikt nie ocalał z całej załogi masowca. 20 polskich oficerów i marynarzy poniosło śmierć. Ci z "Finno" myśleli o tym, gdy pogłębiał się przechył ich statku zalewanego przez fale.
Norweski 27-letni "Finno" wiózł koks ze Szkocji do leżącego na północy Norwegii portu Finnsnes. Statek miał 73 m długości i nośność dwóch tysięcy ton. Pogoda była typowa dla tamtego rejonu - szalał sztorm.
Morze strachu
- tak załogi nazywają rejon Morza Północnego i Norweskiego u wybrzeży Norwegii. Od wieków cieszy się złą sławą. Żegluga tam jest szczególnie niebezpieczna. Od października do marca występują bardzo silne sztormy. Duża wolna przestrzeń i porywiste wiatry wiejące z północnego zachodu, krzyżujące się prądy powodują, że tworzy się kipiel z kilkunastometrowymi falami. Ponadto na tej wielkiej przestrzeni długo utrzymuje się tzw. martwa fala, która również potrafi być bardzo wysoka. Przed żeglugą w tamtym rejonie ostrzegali już żeglarze przed wiekami, czego dowodem jest najstarsza locja wikingów pochodząca z XIII wieku. Każdego roku na "morzu strachu" toną statki. W ciągłym pogotowiu są norweskie służby ratownicze mające opinię jednych z najlepszych na świecie.
Fale jak kamienice
Sztorm przybierał na sile. Osiągał siłę 11 - 12 stopni Beauforta, a potem skala się skończyła. Fale były jak kamienice - norweska stacja brzegowa podawała, że fale osiągały niespotykaną wysokość ponad dwudziestu metrów.
- Wieczorem byliśmy w mesie, gdy nagle rozległ się niesamowity huk i rumor - wspomina marynarz Jerzy Świeczkowski. - Patrzymy z niedowierzaniem a do mesy wpływają drzwi od lodówki. Okazało się, że jedna z fal wybiła bulaj do kuchni. Kaskada wody zdemolowała wnętrze, wywróciła lodówkę. Woda wlała się do statkowych pomieszczeń, także do maszynowni. Całe szczęście, że w tym czasie nie było kucharza w kuchni. Ale i tak bardzo to przeżył.
Tej nocy nikt nie spał. Sześciogodzinną wachtę na mostku pełnił I oficer Ryszard M. Razem z nim był marynarz Świeczkowski.
- Statek miał przechył, który się pogłębiał - opowiada Świeczkowski. - Gdy zaczęło szarzeć, poszliśmy z chiefem i drugim marynarzem sprawdzić, co się dzieje na dziobie. Dla bezpieczeństwa byliśmy powiązani linką. Zobaczyliśmy, że z ładowni została zerwana jedna z klap. Fale musiały mieć wielką siłę, bo taka klapa waży prawie pięć ton.
Natychmiast włączono pompy i rozpoczęto wypompowywanie wody z ładowni. Niestety, przechył pogłębiał się. Stało się jasne, że musi być jakieś pękniecie. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że w statku, poniżej linii wody jest dziura wielkości pięści. Prawdopodobnie wybiła ją spadająca klapa.
Opuścić statek
Kapitan nadał MayDay, poinformowal o sytuacji armatora. Decyzja była jedna. Opuścić statek.
"Finno" znajdował się blisko wież wiertniczych. Wkrótce w pobliżu statku już był duży holownik. Niebawem nadleciały dwa śmigłowce. Po linie zszedł na pokład ratownik, zapinał każdego w pasy. Na "Finno" został tylko kapitan z mechanikiem. Przechył statku sięgał 30 stopni.
- Po rozmowach z armatorem uznaliśmy, że można spóbować uratować statek wykorzystując obecność holownika - mówi kapitan. - Usiłowaliśmy zaczepić podany hol. Nie było to łatwe. Z okien śmigłowca spojrzałem z góry na statek sądząc, że widzę go po raz ostatni.
A jednak udało się. Statek został doholowany do portu Floro. Załogę w tym samym miasteczku umieszczono w hotelu. Dopiero nurek w czasie podwodnych oględzin kadluba "Finno" zauważył dziurę. Zaspawano ją, dokonano napraw i armator podjął decyzję o kontynuowaniu podróży na północ Norwegii a potem doprowadzeniu jednostki do stoczni.
Agencja, która pośredniczyła w zatrudnieniu Polaków natychmiast powiadomiła rodziny.
- Zadzwonili już w czasie trwania akcji ratowniczej - mówi Jolanta Szulc. - Informowali na bieżąco, ale uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy usłyszałam głos męża. Nie na długo, bo przecież został na tym statku.
Twarde chłopaki
Załoga odreagowała stres i postanowiła, że zostanie. Tylko kucharz chciał natychmiast wracać do domu. Zapowiedział, że już nigdy w życiu nie wsiądzie na żaden statek. Po siedmiu miesiącach powrócił na morze. Pływa nadal. Do tamtego wydarzenia nie chce wracać.
Przyjechał nowy kucharz i znowu w szóstkę popłynęli fiordami na północ do Finnsnes.
-Ta załoga to były twarde chłopaki z trawlerów - uważa kapitan. - Na nich dostaliśmy twardą szkołę marynarskiego życia. Po tym wypadku każdy z nas chciał się sprawdzić, pokonać lęk, który gdzieś tam się tlił. Wyładowaliśmy ten nieszczęsny ładunek i z dalekiej północy odprowadziliśmy statek do stoczni pod Oslo.
Po trzymiesięcznym urlopie kapitan Szulc znowu znalazł się na "Finno". I nadal pływa u tego samego armatora, tylko na większych statkach. Zawodową karierę zaczynał na trawlerach Odry.
Jerzy Świeczkowski czternaście lat przepracował na trawlerach Gryfa. Od dziesięciu pływa na statkach obcych armatorów. Jest szczęśliwy, że ma pracę. Niedawno w jednym z angielskich portów spotkał I oficera z "Finno". Jest już kapitanem. Na emeryturę przeszedł mechanik.
Dwa lata temu armator sprzedał "Finno".
źródło:gs24.pl
Post został pochwalony 0 razy
|
|